niedziela, 25 stycznia 2015
Niedziela, 25 stycznia 2015
Za kilka godzin spotkamy się na lotnisku. Już wczoraj wieczorem odprawiłyśmy wszystkich przez internet. Mamy bardzo dobre miejsca, wszyscy obok siebie. Ciekawa jestem jak tam walizki. Na pewno bedą cięższe;)
Piątek, 23 stycznia 2015
Dziś ostatnie cztery prezentacje o Polsce w klasach. Aż trudno uwierzyć, ze za nami już 14 wystąpień. Poza tym mamy uczestniczyć w lekcji plastyki.
Jak co dzień spotykamy się rano w stołówce i robimy z Panią Agatą 'wywiad środowiskowy'. Wiele dzieci uczestniczyło wczoraj w zajęciach dodatkowych swoich gospodarzy. Lea była na akrobatyce z Morgan. Zachwyciło ją wyposażenie sali, opowiada nam szczegółowo o sprzętach i mówi, że fajnie byłoby takie mieć. Wiele dzieci było na zakupach, widać nowe bluzy, czapki, breloczki, bransoletki, gumki do ścierania, zapachowe płyny dezynfekujące do rąk (które dziewczyny zawieszają w śmiesznych breloczkach przy spodniach. A niektóre breloczki nawet migają;) Ale poza ciekawymi relacjami z wczorajszego dnia zauważamy, że kilkoro dzieci trochę blado dziś wygląda, skarżą sie na ból gardła oraz narzekają, że im zimno, nie mają ochoty zdjąć kurtek. Wiemy, że Rory, dziewczynka, u której mieszka Kamilka, jest chora. Drugi dzień nie ma jej w szkole, i jej mam mówiła, że ma podwyższoną temperaturę. Także spodziewamy się, że nasze dzieci mogły sie zarazić i scenariusz moze być podobny.
W trakcie prezentacji Asia czuje się tak słabo, że decydujemy się zadzwonić po panią Cinder, zeby ją wcześniej odebrała i położyła do ciepłego łóżeczka.
Poza tym prezentacje idą bardzo sprawnie. Przed wejściem do każdej z klas ustalamy mniej więcej, co będziemy mowić, kolejność, itp. Każda prezentacja jest trochę inna, u maluchów więcej jest spontanicznych interakcji, korzystamy z globusa, gramy w łapki, śpiewamy piosenki, układamy puzzle. Straszaki biorą udział w quizie o Polsce, widać, ze sporo sie nauczyli, uważnie słuchali tego, co mówiły nasze dzieci. Przy okazji oglądamy sale lekcyjne. Klasy same w sobie są dość skromne, ale uroku dodaje im mnóstwo gadżetów na ścianach. Są przeróżne rozpiski związane z obowiązkami klasowymi, urodzinami dzieci, zachowaniem na lekcji, początki zdań, których dzieci używają na koniec lekcji, by opisać czego się nauczyły, co ich zaskoczyło, czego jeszcze muszą się poduczyć/dowiedzieć. Tak jak w naszym ocenianiu kształtującym.
Bardzo miłym przerywnikiem wsród prezentacji jest lekcja plastyki. Dzieci mają narysować, albo namalować (do wyboru) coś, co jest dla nich ważne lub jakieś miłe wspomnienie z tego wyjazdu. Obrazki zostają wklejone do albumu, w którym są prace dzieci z poprzednich delegacji. Przy okazji pani Nadia od plastyki opowiada nam, ze zna kilka wyrażeń po polsku. Nauczyła się ich od pewnej Polki mieszkającej w jej okolicy. Wyrażenia te były psimi komendami;) ponieważ ta pani często wyprowadzała psy. Także Nadia potrafiła powiedzieć 'dobry pies', 'nie wolno', itp;) Poza tym dowiedzieliśmy się, ze pani od plastyki uwielbia pierogi i zna ich chyba więcej rodzajów niż my. Ubawiło nas określenie jej rodziny na gołąbki. Nazywają je 'Polish granades';)))
Podobno wsród starszej młodzieży popularne jest używanie polskiej końcówki nazwisk 'ski' do rożnych wyrazów. I tak np. na brata/kumpla mówią broski, a na piwo brewski;))
Po lekcjach idziemy na ceremonię zamknięcia. Są wszystkie dzieci ze szkoły, nauczyciele, rodziny przyjmujące Polskich gości. Nasze dzieci siedzą na honorowych miejscach obok swoich gospodarzy. Jest oficjalnie, a jednocześnie ciepło. Delegacja naszej szkoły oraz szkoły Nativity wchodzą na salę w procesji z flagami. Potem kilka przemówień. Również Iwo i Amelka decydują się powiedzieć kilka słów podziękowania do wszystkich, którzy przyczynili się do tego, ze mogą tu być. To bardzo miły akcent, szczery wyraz wdzięczności. I odwagi. Dostajemy jeszcze koszulki ze znaczkiem szkoły. Po ceremonii rozchodzimy się do swoich rodzin. To już ostatni dzień w szkole. Dzieci przed wyjściem zeganają się jeszcze z innymi zaprzyjaźnionymi uczniami z Nativity.
Wieczorem spotykamy się na pozegnalnej kolacji w domu rodziny, u której mieszka Staś. Jest nas duzo, podobno około 70 osób. Kiedy już wszyscy są obecni pan dyrektor prosi każdą z rodzin o podzielenie się wrażeniami, czym dla nich był ten tydzień. Dla mnie i Pani Agaty jest to chyba najmilszy moment z całego naszego pobytu tutaj. Pada tak wiele ciepłych słów ze strony rodzin na temat naszych dzieci. O tym, ze wspaniałe wychowane, i że chcieliby, żeby ich dzieci takich manier nabrali w Polsce (to zwłaszcza podkreślała rodzina, u której mieszkał Staś). Otym, że skromne i zaskakujące: pani Immel, u której mieszkała Lea powiedziała, ze gdy zapytała Leę, czy umie jeździć na nartach, Lea uśmiechnęła się i powiedziała, ze trochę, a potem na stoku okazała się mistrzynią. Jeździli na nartach cały dzień. Powiedziała też, że Lea nie duzo mówiła, ale ona nauczyła sie z nią dogadywać na wszystkie tematy. Słysząc to, Morgan, czyli córka pani Immel, wtrąciła się i powiedziała, że 'może i z Tobą niewiele rozmawiała, ale ze mną gadała jak najęta';) To jest również wieczór wzruszeń. O swoich wrażeniach opowiadają także dzieci polskie i amerykańskie. Ryczymy jak bobry i obściskujemy się. Nadchodzi chwila, w której wręczamy podarunek od naszej szkoły - pięknie oprawione zdjęcie naszej szkoły zimą. Obiecujemy im wersję letnią, kiedy przyjadą do nas w czerwcu. Pan dyrektor, żartuje, ze musimy się jeszcze spotkać na wiosnę i jesienią, zeby mogli uzbierać komplet;) Przy okazji wielkie dzięki dla naszej Pani Marty oraz pana Michała, bo oni są twórcami naszego podarunku.
Wieczorem jeszcze sprawdzamy stan zdrowia naszych dzieci. Cztery kolejne osoby mają podobne objawy do Asi. Na szczęście pan Robert Krzeski, u którego gościmy Pani Agata i ja jest lekarzem pediatrą. Rozmawia w piątek wieczorem oraz w sobotę rano z każdą z rodzin oraz z dziećmi, udziela wskazówek. Wygląda to na wirus. Dobrze, ze mamy jeszcze całą sobotę na odpoczynek: mamusie utykają naszych chorowitków w łózeczkach, podają leki, gotują rosołek. Myślę sobie o tym nadprogramowym dniu, który nam sie tak (nie)fortunnie przytrafił. Bardzo się przydał.
środa, 21 stycznia 2015
Środa, 21 stycznia 2015
Kolejny dzień w szkole. Nie tak pełny jak wczorajszy. W końcu 6 prezentacji, to nie to samo co 8.;) Dodatkowo lekcje są dziś skrócone z powodu zebrania nauczycieli, a zatem mamy skończyć o drugiej zamiast o trzeciej.
Prowadzimy dziś lekcje (bo tak można nazwać nasze prezentacje) w klasach 2,3, dwóch czwartych i dwóch piątych. Dzieciaki z Nativity robią notatki podczas prezentacji. Wszyscy są zmotywowani - chcą zdobywać punkty w naszym quizie. Świnia nieodmiennie wywołuje śmiech i każda z drużyn chce ją mieć. Widać, że wszyscy nabrali już więcej pewności siebie, wstępy do prezentacji oraz większość organizacji powierzamy dzieciom. Miło patrzeć jak sprawnie idzie współpraca. Skończyły się już krówki, wiec w ruch poszły torciki wedlowskie. Częstujemy każdą klasę pod koniec prezentacji. W krótkich przerwach udaje mi się zachęcić niektórych do podzielenia się swoimi wrażeniami z wyjazdu. Oto i one:
Amelia:
Mogłabym tu mieszkać. Tylko przenieść mój dom, moją rodzinę, przyjaciół itp. WSZYSCY są mili i każdy chce ci pomóc. Moja "host family" jest najlepsza! Szkoła, jak to szkoła,bywa nudna, ale po powrocie do domu jest super. Zwiedzamy i kupujemy, a przede wszystkim rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Rozumiem dużo więcej niż w zeszłym roku, a Katie jest strasznie miła, gdy czegoś nie zrozumiem próbuje mi to wytłumaczyć innymi słowami. DZIĘKUJĘ ŻE MOGĘ TU BYĆ!
Asia:
Jest super! Moja rodzina zapewnia mi atrakcji na całe dnie! :) Jak na razie jeszcze mi się nie nudziło i mam nadzieje że tak będzie do końca. Szkoda, że zostały jeszcze tylko 3 dni (bez dzisiejszego). :( Bardzo się jednak cieszę, że na wiosnę oni zamieszkają w naszych domach!
Pozdrawiam wszystkich i życzę, wszystkim tak udanych ferii jak moje!!!
Maja:
Mamo i tato tu jest super, sorry, że nie dzwonię, ale nigdzie nie ma internetu ani sieci komórkowej, a poza tym nie mam czasu :D.
Ola:
Moje wrażenia z wyjazdu do USA. Lot był bardzo długi, razem z odprawą zajął nam około 14 godzin. Chyba najlepszą częścią wyjazdu do tej pory było powitanie swoich rodzin. Widok tych plakatów, banerów, polskich flag był niesamowity! Tłumaczone przez Google translator'a napisy "powitanie, Ola ", " witamy michaela", itp. migały przed oczami.
Rodzina Gilotti,do której trafiłam jest bardzo miła i opiekuńcza . Wszyscy kochamy muzykę Beatlesów, także jest nam bardzo fajnie. Byliśmy już na dużych zakupach. Jak spostrzegłam, dużo rodzin jest mocno związanych z chrześcijaństwem.
Szkoła jest ogroooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooomna.
Wtorek 20 stycznia 2015
Dzis dzień najtrudniejszy. Przed nami aż osiem prezentacji o Polsce i tylko jedna krótka przerwa na lunch. Wszystko gotowe: nośniki elektroniczne z prezentacjami w powerpoincie, pomoce papierowe, puzzle z mapa Polski, a na niej pozaznaczane wszystkie ważniejsze punkty, które wymieniamy w prezentacjach (każdy własnoręcznie wykonał jeden zestaw - przepiękna robota), oraz bardzo ważne rzeczy, które maja ożywić nasze prezentacje, czyli łapki na muchy w liczbie 16, jedna gumowa chrumkajaca świnia, dzwonek, piszczałka oraz krówki i torciki wedlowskie. W starszych klasach zaczynamy od tego, że bedzie quiz i warto słuchać i robić notatki, dzielimy ich na trzy grupy, każda dostaje zabawkę do sygnalizowania, ze znają odpowiedz (oczywiście świnia budzi najwiecej radości). No i zaczynamy mowić. Idzie bardzo dobrze: Iwo z ogólna wiedza o Polsce, Kamila z zabytkami w Warszawie i Wieliczka, Michał i Staś z Biebrzanskim Parkiem Narodowym, Maja z Białowierza, Olka, Zosia i Lea o Bozym Narodzeniu i Wielkanocy i Asia z Amela z prawdziwa lekcja jezyka polskiego. W prezentacjach mnóstwo obrazków, mozna niezle wykręcić język powtarzając: chrząszcz brzmi w trzcinie lub barszcz z uszkami, swietnie bawić sie podczas quizow, zjeść na deser krówke lub torcik wedlowski, a jak starczy czasu, zagrać w szybki quiz łapkami na muchy. Z maluchami więcej gadamy o różnicach i podobienstwach w Polsce i w Stanach, ulubionym jedzeniu, wspólnie układamy puzzle, gramy łapkami na muchy. W każdej klasie zostawiamy jakiś prezent w postaci puzzli z mapa albo pary bardzo twórczych narzędzi metodycznych, czyli lapek na muchy. Polskie dzieciaki swietnie sobie radzą. Mamy przygotowanych tyle tematów, ze nie możemy prezentować wszystkich w każdej klasie, bo nie starcza czasu, wiec za każdym razem jest inaczej. Z przyjemnością patrzymy na prezentujących. Z każda kolejna prezentacja są swobodniejsi i przejmują inicjatywę. Amerykanie z kolei uważnie słuchają i aż zaskoczona jestem, jak dużo wiedzy o Polsce wynoszą z tego co usłyszeli. Tak sie złożyło, ze jeden z nauczycieli - Pan Nick - miał okazje słyszeć nasze prezentacje chyba 5 razy i już po drugim witał i żegnał nas po polsku :) . To był bardzo wysiłkowy dzień, ale warto było wysiłek podjąć :). Dzieciaki, swietnie sie spisaliscie! Wielkie gratulacje!
poniedziałek, 19 stycznia 2015
Poniedziałek, 19 stycznia 2015 PODRÓŻE KSZTAŁCĄ
Poniedziałek przywitał nas pięknym słońcem. Znakomita pogoda na planowane na dziś aktywności na zewnątrz. Wybieramy się dziś na Tubing na śniegu. Tubing (nie mylić z YouTubingiem) to zjeżdżanie z ośnieżonego stoku na wielkich oponach (a raczej dętkach). Jakoś wszyscy wyobrażaliśmy sobie górkę, a okazał się to być regularny stok dla narciarzy i 'tubersów'. Znajduje się on jakieś pół godziny jazdy samochodem z naszej okolicy. Niezbyt długa droga, a jest się już w innym stanie. Także można powiedzieć, ze jest to trzeci stan, który dotychczas zwiedziliśmy: lotnisko jest w Kentucky, mieszkamy w Ohio, a stok jest w Indiana.
Zanim ruszamy wszyscy pod górkę na ruchomej ścieżce, robimy z Panią Agatą 'obchód' po naszych dzieciach i ich rodzinach. Trudno opisać tu wszystkie relacje dzieci, ale jedno co je łączy to uśmiech, spokój i wiele wrażeń. Począwszy od tego, co kto jadł na śniadanie (Majka np. pierogi z serem - wymawiać po amerykańsku), jak poszły wczorajsze kręgle (dziewczynom super, nawet chłopcy muszą to przyznać), a skończywszy na wnikliwych kulturowo-społecznych obserwacjach. Jedną z chęcią się podzielę. Kamilka uznała, że one z Rory BARDZO do siebie pasują ponieważ obie (what an amazing coincidence!) wolą crashed ice w swoich napojach. Bo np. Amelia ze swoją hostką lubią lód w kostkach. Po prostu perfect matches! Zastanawiam się czy w przyszłości przed wyjazdem nie powinnismy zrobić ankiety dla dzieci z pytaniem 'jaki lód lubisz w napoju?'. Ułatwi nam to dobieranie par;)
A serio, to prawda jest taka, że jak ktoś szuka podobieństw, to je znajdzie. I na nich właśnie oprze relację. Choćby był to lód. Oto i druga mądrość życiowa z wyjazdu (pierwsza to: rezerwuj bilety zgodnie z ustaloną datą;).
Rodzice dzieci z Nativity, którzy goszczą Mysiadlaków są naszymi zachwyceni: że mili, grzeczni, że bardzo dobrze mówią po angielsku. Wiele dzieci było już na zakupach ze swoimi rodzicami. Obkupili się w słodycze, ubrania, naklejki - jednym słowem towary niedostępne bądź limitowane w Polsce;) Jakieś dziecko na stoku ma czapkę z bałwankiem Olafem z Krainy Lodu. Uwierzcie mi, naszym oczy się zaświeciły.. Spodziewajcie się, że wrócimy z kilkoma bałwankami..
Zjeżdżanie jest super. Wsiada się na oponę na pupie albo na brzuchu i w dół... Kręci, ślizga się i mknie przez ok 30 sekund. Na brzuchu lepsze wrażenia. Sprawdzone. Niektórzy łączą opony i można tak ślizgać się w osiem opon.
Jutro pierwszy dzień porządnej roboty. Osiem prezentacji pod rząd, głównie w starszych klasach. Będzie ciężko, ale to dobry moment, bo po pięciu dniach (tak, tak..) wszyscy czują się bardziej ośmieleni.
niedziela, 18 stycznia 2015
Niedziela, 18 stycznia 2015, dzien czwarty
I znow mamy wolne od szkoly. Rano o 9.00 spotykamy sie w kosciele na mszy. Pan Herring wita nasza delegacje tuz przed rozpoczeciem. Prosi, zebysmy wstali i dostajemy brawa. Wiele tu oficjalnych powitan i spotkan i mysle sobie, ze maja one swoj urok. Dzieciaki wygladaja na zadowolone, chociaz nie mamy okazji pogadac chociaz chwilke, bo zaraz po mszy wszyscy rozjezdzaja sie do domow. Udalo mi sie tylko zagadnac rodzine Iwa i dzieki temu wiem, ze byl wczoraj na zakupach i znalazl jakis interesujacy skateshop w centrum handlowym.
Tym razem jedziemy na brunch do rodziny Michala - Gossard, a ja bardzo ciesze sie, ze Go zobacze. No i niesamowita historia: okazuje sie, ze podczas mojej pierwszej wizyty w Cincinnati w 2010 mieszkalam w domu obok - wspomnienia wrocily :)
Gdy wchodzimy, wita nas Michal. Czekal na gosci z torebka krowek. Bardzo mila niespodzianka. Pan Herring zainteresowal sie cukierkami, a Michal spokojnie i dokladnie wytlumaczyl jakiego rodzaju to cukierki, jak sie nazywaja i przetlumaczyl nazwe na angielski. Byl goscinny, otwarty i chetny do kontaktu :) - bariery znikaja :). Mama i Tata Gossard cieplo mowia o naszym Michale i milo nam sie tego slucha.
Po poludniu dzieciaki ida na kregle, wiec spotkaja sie wszyscy razem. Wrazen posluchamy jutro i wszystko opiszemy.
Sobota, 17 stycznia 2015 - dzien trzeci
Dzis jest dzien wolny od szkoly. Odwiedzilysmy rodzine Kirwans, u ktorej mieszka nasza Zosia. Kiedy wchodzimy do domu, wbiega na nas mnostwo dzieci i pies. Mieszka tu piatka dzieci, wiec Zosia z pewnoscia sie nie nudzi, ale rowniez nie proznuje. Natychmiast prezentuje nam swoje talenty pedagogiczne: nauczyla dwuletnia Molly mowic "Jak sie masz?". Brawo Zosiu! :) Ucieszyla sie na nasz widok, ale szybko wrocila do zabawy z dzieciakami, wiec wyglada na to, ze ma sie dobrze. Razem z Pania Renia z ciekawoscia sluchamy wrazen rodzicow na temat Zosi. Oto, co uslyszalysmy: to taka spokojna dziewczynka............. Hm .......... spokojna? czy to aby na pewno Zosia tu mieszka?! Sprawdzilysmy. Tak, to Zosia :)
Zjadlysmy wspanialy obiad wedlug irlandzkich przepisow. Dzieciaki tancza irlandzkie tance, a gdzies w tle leci irlandzka muzyka. Tata Kirwan jest Irlandczykiem i uczy swoje dzieci kultury swojego macierzystego kraju :).
O Zosi mowia "Zosija" - czytac jak najbardziej po polsku.
Piątek, 16 stycznia 2015
Wstaję wyspana i wypoczęta po pierwszej nocy w Cincinnati. Mycie, ubieranie się, do kuchni na kawkę :), a potem w samochod i jedziemy do szkoly. Bardzo chcemy zobaczyc Dzieci. Poprzedniego dnia niektorzy byli zmęczeni, "oklapli", wiec mamy nadzieje, ze dzis wszyscy czują sie tak, jak my z Panią Renią. Razem z Leą jestesmy w szkole pierwsze, więc starym zwyczajem siadamy przy stole na stołówce i czekamy na resztę. Za chwilę przychodzi Staś, a zaraz za nim cala reszta towarzystwa. Wygląda na to, że wszystkim udalo sie odpocząć.
Chwilę po 8.00 Pan Herring (dyrektor szkoly) wita nas i oprowadza po szkole. Opowiada o Nativity, jej tradycjach, zwyczajach i tez trochę pyta, a jak u nas, ile mamy uczniow, jak duża jest szkoła. Nasze Dzieciaki nieco zaniepokojone tym, że są o coś pytane :) Główne odpowiedzi to "Yes.", "No.", "I don't know." Na początku jestem zaskoczona, że tylko tyle, ale za chwilę idę po rozum do głowy: to pierwsze dni, wszyscy mówią do Nich w obcym języku, wcale nie bardzo wolno, czasem niewyraźnie i jeszcze trzeba odpowiadac, trzeba się mocno koncentrować, zeby zrozumiec, a potem jeszcze wydobyc coś z siebie - takie wyzwanie wymaga czasu, żeby mu sprostac, więc w myślach obdarzam Naszą Cudowną Dziesiątkę wielkim szacunkiem, bo są tutaj w zupełnie nowym miejscu, u jeszcze nieznanych im ludzi, a Renia i ja możemy być absolutnie spokojne, ze w każdej sytuacji zachowają się tak, jak trzeba (to niezwykly komfort i poczucie bezpieczenstwa!) i wielkie Wam za to dzięki Kochani.
O 10.00 rozpoczynamy ceremonię otwarcia. Bardzo podniosle wydarzenie :) Naszą flagę niesie Iwo (sam zglosil sie do tej roli:)), spiewamy hymn (ustalilismy dwie zwrotki oczywiscie z refrenem) - tempo trochę nam sie rozjeżdża, ale wszyscy skonczylismy w tym samym momencie. Mali uczniowie z Nativity witają nas piosenką, którą niektórzy pamietają z zeszlego roku "Hello, Bonjour, Buenos dias". Aż w końcu gospodarze przedstawiają swoich gosci i kazdy z nas musi krótko powitać zebranych :). Spisalismy sie swietnie. Pomysly byly rozne: "I'm glad to be here.", "It's good to see you.", "I'm happy to be here." . Najbardziej emocjonalne bylo wystapienie Oli i wywolalo usmiech na wszystkich twarzach: "I can't believe I'm here, it's awesome!". A skoro juz jestem przy Oli ................ Otóż Ola przedstawila sie jako Olson :). Bardzo mnie to bawi, bo jej amerykanska rodzina tak ja wlasnie nazywa :)
Po ceremonii mamy czas wolny. Kręcimy się trochę po szkole, podglądamy pomysly - na drzwiach jednej z sal znalazlam modlitwę dla nauczyciela :); oglądam slady naszej tworczosci z poprzednich wizyt: Majka i Kamila w 2013 braly udzial w projekcie plastycznym i malowaly kola - ogromna, kolorowa, miedzynarodowa praca i podpisy dzieci z roznych zakatkow swiata, a miedzy nimi Majka, Kamila i nasza Helenka, ktora zostala tym razem w Polsce.
W koncu lunch, ktory jemy w towarzystwie uczniow z Nativity. Miedzy dzieciakami spaceruje Pan Herring i zacheca je, zeby podchodzily do nas przywitac sie i porozmawiac chwile. I tak sie dzieje :), zadaja pytania o Polske, o nasza szkole, na prosbe Pani Reni recytuja rymowanki - klapanki. Do mnie podchodzi jeden 8 - latek powiedziec, ze dobrze pamieta Majke z zeszlego roku, bo mieszkala wtedy po sasiedzku i sie czesto widywali i szczesliwie sie zlozylo, ze i Majka dobrze go pamietala, wiec sobie chwilke powspominali.
Na koniec dnia szkolnego muzyka z klasa druga i wf z klasa trzecia.
Na muzyce Ola, zwana Olsonem, prezentuje swoje umiejetnosci gry na pianinie. Uczymy sie tez piosenki z ceremonii otwarcia (wydaje mi sie, ze Aska najszybciej zalapala ruchy), a potem krotka rozmowa o tym, co nam bliskie muzycznie, sportowo i ....... zakupowo. Powolutku blokady ustepuja: w rozmowie uruchamiaja sie Iwo, Amelka i Ola, a za nimi delikatnie Kamila, Maja, Asia, Stas, Michal, Zosia i Lea.
Na wf - ie gramy w flagi z trzeciakami. W zasadach orientujemy sie z Pania Renia dopiero pod koniec gry, ale w koncu lepiej pozno, niz wcale :), poza tym we were only watchers :).
Bardzo sie ciesze, ze tu jestem w takim gronie. Przed nami jeszcze duzo wrazen: zaskoczen, radosci, rozczarowan, pracy (we wtorek prezentacje!), tesknoty za domem, przyjemnosci - z niecierpliwoscia czekam na kolejne dni.
Pani Agata
C.d.
Z oddali widzimy nasze rodziny z plakatami powitalnymi... Jest to bardzo miłe uczucie.
Odbieramy bagaże i rozstajemy się. Przed pożegnaniem robimy z Panią Agatę 'kontrolę paszportową'. Nie brakuje żadnego;)
Po krótkim odświeżeniu w domach udajemy się na spotkanie u rodziny Immels, która gości Leę. Są wszystkie rodziny goszczące, jest pan dyrektor, mnóstwo dzieci, jedzenia i ciasteczka w kształcie Polski. Biało czerwone, z orzełkiem.
Jest bardzo miło, choć dopiero teraz wyraźnie widać zmęczenie u wielu z nas. W końcu mija już prawie 20 godzin od początku naszej podróży.
sobota, 17 stycznia 2015
Nowa wyprawa 2015
Są pierwsze wieści od naszych Wędrowców lub raczej Latawców...
Dostałam od pani Reni maila rozpoczynającego się:
Pani Joasiu, serdecznie pozdrowienia z Ameryki. Jest fajnie i wszystko dobrze.
A dalej pierwsza kartka z kalendarza...
15.01.2015
Pamiętnik z podróży, dzień pierwszy
Chłodny poranek, a moze jeszcze noc... Większość z nas obudziła się około czwartej nad ranem by o piątej być już na lotnisku. Do Cincinnati mamy lecieć przez Paryż. Nie pierwszy raz. Choć w istocie pierwszy. Uważni czytelnicy naszego bloga pamiętają nasze komplikacje podróżnicze onośnie lotu przez Paryż.
Ponieważ my pamiętamy aż nadto, już od wczesnego wieczora poprzedzającego nasz wylot nerwowo sprawdzam telefon i mail, w obawie przed powtórką scenariusza sprzed roku i trzech lat. Czy aby przypadkiem przewoźnik znów nie zaskoczy nas zmianą? Choć czy trzecia zmiana byłaby zmianą? Moze właśnie brak zmiany byłby zmianą;) Mimo wszystko wolałabym się o tym nie przekonywać.
Do około 9 wieczorem cisza. Pakuję walizkę. Świnia się nie mieści (dzieci wiedzą która). Bez świni nie jedziemy, trzeba wyjąć inne rzeczy i upchnąć zwierza. Zorientowani, wyobraźcie sobie jak wygląda (a raczej jak brzmi) upychanie tej świni...;))))))
Nagle SMS od p. Agaty. Tata Majki sprawdził naszą rezerwację i pyta czy coś sie zmieniło: mieliśmy wracać 25, a biletach widnieje 26. Po gorączkowych sprawdzeniach maili, planów, zaproszeń oraz planu pobytu orientuję się, że popełniliśmy błąd rezerwując bilety. I że teraz mamy jeden nadprogramowy dzień, którego nie są świadomi ani gospodarze, ani goście. Biletów nie da się przebookować. Pozostaje jedynie zapytać naszych gospodarzy czy przyjmą nas dzień dłużej. W ciągu 15 minut od wysłania maila wszyscy odpisują, że nie ma problemu. Kamień z serca. Pozostaje jeszcze pytanie o nasze dzieci, czy wszyscy będą mogli zostać, czy ktoś nie ma zaplanowanych podróży w drugim tygodniu ferii. Na lotnisku rodzice dowiadują się od nas o SZANSIE przedłużenia pobytu o jeden dzień. Akceptują, ku radości dzieciaków. Uffff..
Samolot jest punktualnie, o 6:40 wylatujemy do Paryża. Rozkręcają się rozmowy i humory. Lądujemy również punktualnie. Mamy półtorej godziny na zmianę terminalu. I właściwie tyle trwa nasze przemieszczanie się. Na pokład wchodzimy o 10:15, a samolot ma wystartować o 10:30. Jednak nie startujemy o czasie, co kilkanaście minut pilot informuje nas o opóźnieniu związanym z awarią pompy. Przez półtorej godziny jeździmy po płycie lotniska, aż przy kolejnej zapowiedzi dowiadujemy się, że wreszcie ruszamy i że będziemy lecieć 'as fast as a plane can go', żeby nadrobić stracony czas. W samolocie jest dość luźno, siadamy wszyscy blisko siebie. Toczą się długie rozmowy, dzieci grają, oglądają filmy (w którymś momencie prawie wszyscy z jednego monitora - ponieważ był to horror, zdaje się, że w grupie było raźniej). Prawie nikt nie śpi.
W Cincinnati jesteśmy około 16:30. Sprawnie przechodzimy przez kontrolę imigracyjną, nieporównywalnie szybciej niż w Chicago czy Nowym Jorku.
Dostałam od pani Reni maila rozpoczynającego się:
Pani Joasiu, serdecznie pozdrowienia z Ameryki. Jest fajnie i wszystko dobrze.
A dalej pierwsza kartka z kalendarza...
15.01.2015
Pamiętnik z podróży, dzień pierwszy
Chłodny poranek, a moze jeszcze noc... Większość z nas obudziła się około czwartej nad ranem by o piątej być już na lotnisku. Do Cincinnati mamy lecieć przez Paryż. Nie pierwszy raz. Choć w istocie pierwszy. Uważni czytelnicy naszego bloga pamiętają nasze komplikacje podróżnicze onośnie lotu przez Paryż.
Ponieważ my pamiętamy aż nadto, już od wczesnego wieczora poprzedzającego nasz wylot nerwowo sprawdzam telefon i mail, w obawie przed powtórką scenariusza sprzed roku i trzech lat. Czy aby przypadkiem przewoźnik znów nie zaskoczy nas zmianą? Choć czy trzecia zmiana byłaby zmianą? Moze właśnie brak zmiany byłby zmianą;) Mimo wszystko wolałabym się o tym nie przekonywać.
Do około 9 wieczorem cisza. Pakuję walizkę. Świnia się nie mieści (dzieci wiedzą która). Bez świni nie jedziemy, trzeba wyjąć inne rzeczy i upchnąć zwierza. Zorientowani, wyobraźcie sobie jak wygląda (a raczej jak brzmi) upychanie tej świni...;))))))
Nagle SMS od p. Agaty. Tata Majki sprawdził naszą rezerwację i pyta czy coś sie zmieniło: mieliśmy wracać 25, a biletach widnieje 26. Po gorączkowych sprawdzeniach maili, planów, zaproszeń oraz planu pobytu orientuję się, że popełniliśmy błąd rezerwując bilety. I że teraz mamy jeden nadprogramowy dzień, którego nie są świadomi ani gospodarze, ani goście. Biletów nie da się przebookować. Pozostaje jedynie zapytać naszych gospodarzy czy przyjmą nas dzień dłużej. W ciągu 15 minut od wysłania maila wszyscy odpisują, że nie ma problemu. Kamień z serca. Pozostaje jeszcze pytanie o nasze dzieci, czy wszyscy będą mogli zostać, czy ktoś nie ma zaplanowanych podróży w drugim tygodniu ferii. Na lotnisku rodzice dowiadują się od nas o SZANSIE przedłużenia pobytu o jeden dzień. Akceptują, ku radości dzieciaków. Uffff..
Samolot jest punktualnie, o 6:40 wylatujemy do Paryża. Rozkręcają się rozmowy i humory. Lądujemy również punktualnie. Mamy półtorej godziny na zmianę terminalu. I właściwie tyle trwa nasze przemieszczanie się. Na pokład wchodzimy o 10:15, a samolot ma wystartować o 10:30. Jednak nie startujemy o czasie, co kilkanaście minut pilot informuje nas o opóźnieniu związanym z awarią pompy. Przez półtorej godziny jeździmy po płycie lotniska, aż przy kolejnej zapowiedzi dowiadujemy się, że wreszcie ruszamy i że będziemy lecieć 'as fast as a plane can go', żeby nadrobić stracony czas. W samolocie jest dość luźno, siadamy wszyscy blisko siebie. Toczą się długie rozmowy, dzieci grają, oglądają filmy (w którymś momencie prawie wszyscy z jednego monitora - ponieważ był to horror, zdaje się, że w grupie było raźniej). Prawie nikt nie śpi.
W Cincinnati jesteśmy około 16:30. Sprawnie przechodzimy przez kontrolę imigracyjną, nieporównywalnie szybciej niż w Chicago czy Nowym Jorku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)