niedziela, 3 października 2010

Sobota

Samolot mamy o czwartej więc o drugiej trzeba być na lotnisku. Przynajmniej można się w spokoju spakować. Docieram na lotnisko punktualnie. Powoli zaczynają się gromadzić uczniowie. Jest Mr Herring, są całe rodziny. Czujemy, że to koniec naszej przygody. Nadajemy bagaże. Nieuchronnie nadchodzi czas pożegnania. Nie jest łatwo. Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć, zapewnienia o tym, że będziemy się kontaktować i że to dopiero początek. Machamy na pożegnanie.

Przed nami jeszcze długa podróż do domu. Ale i tak cieszymy się, że to tylko 13 godzin, a nie 20. Samolot wyrusza punktualnie. Mamy znakomite miejsca blisko siebie, cała grupa w dwóch rzędach. Oczywiście nikt nie śpi w czasie tej 8-godzinnej podróży. Sebastian z Martinem pogrążyli się w lekturze, Kaji i Cysi zeszło się na śpiewy około 10. Coś o przystojnym misiu…? Reszta rozmawia, posila się. Nastroje bardzo dobre. W Paryżu mamy być ok. północy czasu Cinti, a jesteśmy godzinę przed czasem. Czyli przed szóstą rano polskiego czasu. W samolocie podano śniadanie. To był sygnał do przestawienia czasowego. Jak oszukać organizm, dla którego to żadne śniadanie tylko jakieś nocne przekąski? Sprawnie przedostajemy się do naszego gate’u. Dzieci robią małe zakupy. Są szczęśliwi, że wreszcie jest na to chwila. Rozmawiamy, kontrolujemy czas. Punktualnie wylatujemy z Paryża i o czasie jesteśmy na Okęciu. Widok rodziców… szczęśliwych, stęsknionych.

Koniec jest banalny, jak ze szkolnego wypracowania: zmęczeni, acz szczęśliwi wróciliśmy do domów.

Zakosztowaliśmy niezwykłej dobroci, gościnności, otwartych domów i serc.

Też sobie życzę, żeby to był dopiero początek.

1 komentarz: